#78 Zniknięcie Annie Thorne || C.J.Tudor

Zanim przeczytacie recenzję 'Zniknięcie Annie Thorne', musicie wiedzieć jedno: z niemalże stuprocentową pewnością mogę stwierdzić, że powstała ona przede wszystkim z myślą o wielbicielach prozy Stephena Kinga. Nie bez przyczyny na skrzydełku tej książki możemy przeczytać, że C.J. Tudor Kinga uwielbia właściwie od zawsze, a sam King znajduje się na liście osób polecających 'Zniknięcie Annie Thorne'. I choć do polecajek jako takich podchodzę z dystansem, a do tych autorstwa Stephena Kinga szczególnie (jakoś nie trafia do mnie jego gust czytelniczy, o czym przekonałam się już kilkukrotnie), zaś w przypadku twórczości Kinga za każdym razem mogę być pewna, że trafi mi się książka (niczym w systemie zero-jedynkowym) genialna lub, delikatnie mówiąc, średnia, to jednak skusiłam się na 'Zniknięcie...'. Powody? Cóż... przede wszystkim zaintrygował mnie opis tej książki. A po drugie: znałam już inną książkę autorki, która spodobała mi się na tyle, że chciałam sięgnąć po inną powieść jej autorstwa.

Co otrzymałam? Świetną, mroczną książkę... będącą nawiązaniem do mojej najukochańszej powieści - co ciekawe, napisanej właśnie przez Stephena Kinga (choć, jak już wspomniałam, nie zawsze udaje się stworzyć powieść, która mogłaby mnie zaciekawić). Jeśli jesteście tu ze mną od początku, wiecie pewnie, co to za książka - jeśli nie, nie zdradzę wam tego, bo będzie to OLBRZYMI spoiler dla osób, które chcą przeczytać 'Zniknięcie Annie Thorne', a ja nie lubię być złośliwa wobec innych czytelników. Zamiast tego postaram się krótko opisać wam, co właściwie dzieje się w 'Zniknięciu...'.



Gdy Joe Thorne był dzieciakiem, jego młodsza siostra zaginęła. Straszna tragedia, prawda? Małe dziecko znika bez śladu, rodzina odchodzi od zmysłów. Jednak - wbrew pozorom - to nie zaginięcie było najgorszym, co miało spotkać Thornów. Prawdziwy koszmar miał nadejść dopiero później. I zmienić życie niejednej osoby na zawsze albo je... zakończyć. W dość brutalny sposób.

Dość szybko przewidziałam, w jaki sposób potoczy się akcja - nie było to specjalnie trudne po tym, jak zorientowałam się, do jakiej powieści tym razem nawiązuje C. J. Tudor. Czy odebrało mi to w jakiś sposób radość z lektury? Zdecydowanie nie. Co więcej, niemal cały czas szczerzyłam się jak głupia, czytając tę książkę (choć nie wydaje mi się, by akurat takiej reakcji spodziewała się autorka "Zniknięcia" po swoich czytelnikach).

Możecie poczuć się trochę nieswojo, czytając "Zniknięcie Annie Thorne". Nie tylko ze względu na niektóre opisy (a tych "niektórych" opisów jest całkiem sporo) - autorka cały czas buduje napięcie, stąd uczucie niepokoju towarzyszy czytelnikowi niemal od pierwszych stron. Nie bez znaczenia jest fakt, że C.J. Tudor przeplata wydarzenia przeszłe z teraźniejszymi, co sprawia, że losy bohaterów intrygują nas jeszcze bardziej.



Pamiętam, że, będąc świeżo po lekturze, zachwycałam się "Zniknięciem". Gdy jednak ochłonęłam trochę, zwróciłam uwagę na jeden poważny mankament tej powieści: zakończenie. Napisane zbyt chaotycznie, trochę tak, jakby autorka chciała szybko pożegnać niektórych bohaterów, a nie bardzo wiedziała, jak ma się do tego zabrać. Wyszło, jak wyszło i nic na to nie można poradzić. Za to należy w związku z tym nieco obniżyć ocenę tej powieści.

Wydawnictwo Czarna Owca
Moja ocena: 8/10
Tłumaczenie: Grażyna Woźniak